Jako baaardzo młoda dziewczyn(k)a naoglądałam się HORRORÓW aż nadto (zasługa mojego starszego brata – brawo brat :P). Nie czytałam ich, owszem, niemniej te, które miałam okazję zobaczyć, w zupełności wystarczyły, bym, już jako osoba dorosła, nie chciała ich więcej OGLĄDAĆ (poza naprawdę nielicznymi, niezrozumiałymi wyjątkami, kiedy mimo wszystko decydowałam się pewne tytuły obejrzeć). Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego postanowiłam zacząć je CZYTAĆ?!? Na dodatek zaczynając od powieści nie kogo innego jak MISTRZA tego gatunku. Co mną pokierowało? Szaleństwo? Odwaga? Jakaś inna, niewytłumaczalna siła? Aż strach się doszukiwać odpowiedzi. ;)



O Stephenie Kingu słyszał chyba każdy (zdziwiłabym się, gdyby ktoś nie słyszał). Ja również (bo jakże inaczej). Domyślałam się zatem (m.in. po przeczytaniu licznych recenzji w sieci), czego mogę się po jego książkach spodziewać. Czy to mnie zachęcało? Szczerze powiedziawszy – wręcz przeciwnie. Nie lubię się bać, nie lubię też mieszać sobie w głowie. A jednak. Sięgnęłam po „Cmętarz zwieżąt” i po przeczytanych przeze mnie kilku stronach nie było już odwrotu. Weszłam w tę historię na całego, modląc się przy tym po cichu, by to kolejne „skrzypienie podłogi” usłyszane podczas lektury, było po prostu kolejnym, zwykłym skrzypieniem podłogi, a nie zapowiedzią jakichś nieproszonych gości…



Dlaczego nie powinnam czytać Kinga?
I dlaczego mimo wszystko nadal będę to robić?
„Cmętarz zwieżąt” jest pierwszą, jak dotąd jedyną powieścią Kinga, z którą miałam okazję się zapoznać. I cóż mogę teraz powiedzieć? Było w niej wszystko, czego – moim zdaniem – należałoby od książki tego gatunku oczekiwać: rodzina Creedów (młode małżeństwo z dwójką dzieci) przeprowadza się do nowego domu w Ludlow – niewielkiej miejscowości w Nowej Anglii (region USA). To miał być początek pięknego, spokojnego życia w otoczeniu sprzyjającej temu natury, miłych sąsiadów. I gdyby nie ta droga i te tak często przejeżdżające nią ciężarówki… gdyby nie ta ścieżka za domem, w lesie… gdyby nie ten cmentarz zwierząt i gdyby nie TO, co za nim…
Mam gęsią skórkę na samo wspomnienie o tym, co przeżyłam razem z bohaterami „Cmętarza…”. Ja nie chciałam tam iść, nie chciałam wiedzieć, jakie moce istnieją poza naszym zasięgiem, poza nami, a jeszcze częściej w nas samych…. Już sama myśl o tym była wystarczająco przerażająca. Tym bardziej sama historia. Nie było wyjścia. Bo King zrobił coś… i nie miałam jak się przed tym bronić. Użył śmierci jako najcięższego argumentu. Niby nic takiego, w końcu to horror i ostatecznie zawsze ktoś umiera… Niemniej autor użył śmierci nieco inaczej. Ona nie była końcem. Ona była początkiem. Bo to strach przed nią, nieumiejętność pogodzenia się z jej pojawieniem i uznania jej za coś naturalnego, były przyczyną wszystkiego, co wydarzyło się później. Ktoś próbował oszukać śmierć. Ktoś myślał, że mu się udało. Ktoś zapłacił za to bardzo dużą cenę… To walka z samym sobą okazała się najtrudniejsza.
King nawiązał do wierzeń Indian. Posłużył się nimi, by jeszcze bardziej urzeczywistnić swoją historię, by dać jej podwaliny prawdy. King nie ma litości.
Brrr, takich rzeczy nie powinno się czytać.


A mimo wszystko nadal będę czytać. Pewnie niezbyt często, bo mam za słabe na to nerwy, ale będę to robić. Dlaczego? Bo Stephen King to znakomity pisarz. Czy sam fakt, że nie potrafiłam oderwać się od jego książki, mimo tak wielkiej bojaźliwości, nie świadczy o geniuszu tegoż autora? Tu nie ma co się rozwodzić nad stylem czy językiem, jego umiejętnością kreowania bohaterów, jak i samej fabuły. King robi to po mistrzowsku. Kropka.
I gdyby nie sam fakt, że tak bardzo wierzę w te różne moce poza nami, jak i w nas samych. I gdyby mi o tym nie przypomniał…


Cóż mogę dodać, jeśli macie odwagę – przeczytajcie „Cmętarz zwieżąt” Stephena Kinga. Bo jakby to nie zabrzmiało – warto.