Esperanza Spalding to jedna z moich ukochanych wokalistek jazzowych. Słucham jej namiętnie od wielu lat. Dwa lata temu miałam okazję po raz pierwszy usłyszeć ją na żywo w ramach wydarzenia Solidarity of Arts. To Esperanza była wówczas gospodynią Projektu + (a towarzyszyło jej wielu cudownych artystów, takich jak: Herbie Hancock, Wayne Shorter, Marcus Miller, Leszek Możdżer i wielu wielu innych!). Kiedy dowiedziałam się o jej tegorocznej trasie po Europie, w tym o wizycie w Polsce, wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Czym prędzej kupiłam więc bilety na jej koncert w Warszawie.
Esperanza Spalding w Warszawie
Przyznaję – w Stodole, w tym jakże słynnym klubie, byłam po raz pierwszy (niby do Warszawy nie tak znowu daleko, ale zazwyczaj jakoś tak nie po drodze). Bardzo niecodzienny, fajny klimat! Trochę jakby czas się tam zatrzymał :) Niemniej nie o miejscu, a o niezwykłym wydarzeniu dzisiaj mowa. Koncert Esperanzy odbył się 29 czerwca, w środę – mało wygodny termin, gdy się pracuje, ale czego nie robi się dla takich artystów – dzień tygodnia nie miał więc znaczenia.
Miejsca były siedzące, co ponoć jest dość nietypowe, jak na Stodołę, ale i bardzo mnie to ucieszyło. W tłumie, zadzierając głowę, by cokolwiek zobaczyć, nie dałoby się w pełni przeżywać tego, co Esperanza miała do zaprezentowania (choć i tak Urszula Dudziak, która przede mną siedziała, trochę zasłaniała mi widok, nieładnie ;)). A trzeba przyznać, iż był to koncert dość nietypowy. Właściwie to był to swoisty performance, pewien rodzaj teatru, podczas którego nie tylko dźwięki, ale przede wszystkim przekaz tekstowy z najnowszej płyty Esperanzy, miały znaczenie.
Emily’s D+Evolution
Zacznijmy od tego, że Esperanza wystąpiła nie jako ona sama, ale jako swoje alter ego – Emily. Na scenę wyszła jeszcze w dobrze znanym sobie wizerunku z afro na głowie, po to tylko jednak, by się przywitać, a po chwili zniknąć za wielkim transparentem i pojawić się w zupełnie nowej odsłonie – w licznych warkoczykach na głowie, w nietypowej koronie i okularach w grubych oprawkach (a zresztą, zerknijcie do fotorelacji na stronie Stodoły, to sami się przekonacie). Nastąpiła symboliczna transformacja. A więc przedstawienie czas zacząć!
Na scenie wspomagał ją zespół złożony z perkusisty, gitarzysty i 3-osobowego chóru (niezbyt liczny zatem, ale na pewno wystarczający). Niestety nie zapamiętałam nazwisk, więc ich Wam nie podam. Wybaczcie. No ale gwiazdą wieczoru i tak była Esperanza…, to znaczy Emily. ;) I to ona zrobiła na mnie największe wrażenie – czy mogło być inaczej? :) Niesamowita, absolutnie magnetyzująca, o pięknym, nietuzinkowym głosie (brzmiała tak samo dobrze, jak na płycie, ale emocje przy słuchaniu na żywo były znacznie większe).
Zagrali wszystkie utwory z płyty „Emily’s D+Evolution” (tylko w nieco innej kolejności), ale nic ponad to. Nawet na bis Esperanza wyszła sama, bo nie mieli nic więcej przygotowanego. Zaśpiewała a capella utwór „Throw it away” z repertuaru Abbey Lincoln. Coś absolutnie pięknego! Z chęcią posłuchałabym więcej takich wykonań.
Ok, nie ukrywam, że ta zupełnie nowa odsłona Esperanzy na początku była dla mnie nieco szokująca. Nie spodziewałam się właśnie takich aranżacji na jej najnowszym albumie. Takie połączenie jazzu, funku, soulu, a nawet rocka! Niemniej uwielbiam i uwielbiać nie przestanę. A płyta ostatecznie – no cóż – zachwycająca.
A po koncercie… Nawet nie wiecie jaka byłam szczęśliwa, mogąc osobiście podziękować Esperanzie za ten wyjątkowy wieczór! Szkoda tylko, że był zakaz robienia z nią zdjęć. :( No ale dwie jej płyty, które przezornie ze sobą zabrałam, mam podpisane! Jest więc wielka radość. :)