Nie wszyscy są fanami powieści obyczajowych. Ja sama miewam z nimi problemy. Bywa, że drażnią mnie treści takich książek – historie „smutnych” ludzi, nie radzących sobie z własnym życiem. I nie jest to bynajmniej kwestia braku empatii z mojej strony. Wszystko zależy tak naprawdę od autora, od tego, w jaki sposób wykreował swoich bohaterów, jakie nadał im cechy, czym ich wyróżnił od pozostałych, w jakiego rodzaju rozmowach pozwolił im uczestniczyć (dialogi, dialogi, dialogi!), jak ich poprowadził. Tak, to właśnie postaci z krwi i kości, autentyczne i ciekawe zarazem, mają największe znaczenie w tego typu powieściach. Muszą mnie do siebie przekonać. Bo reszta to już samo życie. W najnowszej książce Magdaleny Majcher „Wszystkie pory uczuć. Jesień” (premiera już 27 września) – przyznaję – bywało różnie.
Wszystkie pory uczuć. Jesień
To, czego nie można autorce zarzucić, to powielania schematów. Nie jest to wcale takie proste, mając na uwadze wysyp coraz to nowych tytułów na rynku wydawniczym, a mimo to za każdym razem stara się, aby jej powieść (to już czwarta w jej dorobku) wyróżniała się czymś na tle innych o podobnej tematyce. W tym przypadku główną bohaterką jest prawie 40-letnia Hania, zdawałoby się typowa pani domu. Nie pracuje, bo nie musi – jej mąż zarabia wystarczająco, a poza tym jest tradycjonalistą, jeśli chodzi o podział ról w małżeństwie. A Hania nie narzeka. Zdaje się, że prowadzenie domu i dbanie o rodzinę (męża i nastoletnią córkę), jest dla niej spełnieniem marzeń o idealnym życiu. No tak, skoro wychowywała się w domu dziecka, porzucona przez własną matkę… Ok. Scenariusz dobrze znany. ALE! Zupełną nowością dla mnie był stosunek męża Hani do jego pierwszej żony (zmarłej zaraz po ślubie) – na każdym niemal kroku (świadomie czy też nie) to ją stawiał na podium swego serca. A Hania godziła się na to przez prawie 20 lat (a na pewno nie zrobiła nic, aby to zmienić). Brr, dziwna sprawa. Przyznaję jednak, że mnie zaintrygowała (i to bardzo!). Punkt dla Magdaleny Majcher!
No dobrze, ale co poza tym? Hania musiała zmierzyć się ze swoim życiem, z kompleksami i traumami z dzieciństwa. Z przeszłością. Z samą sobą. Z mężem (i jego zmarłą żoną). Z córką (ach, ci nastolatkowie) Rozpoczęła więc swoisty proces naprawczy (jakże znamienne, a nawet zbawienne okazało się przy tym zaprzyjaźnienie z sąsiadką-wróżką). Musiała zacząć wierzyć, że ona też jest ważna i że zasługuje na to, co najlepsze. A to, że została niegdyś porzucona, w żaden sposób nie ujmuje jej jako człowiekowi czy kobiecie. To była długa jesień…
A więc co było nie tak?
Mam bardzo ambiwalentne uczucia wobec najnowszej powieści Majcher. Z jednej strony doceniam, że pisze o ważnych rzeczach, bardzo trudnych do przekazania pod względem emocjonalnym, z drugiej zaś – no właśnie – nie do końca byłam w stanie tych emocji uświadczyć. Zbyt dużo było we mnie niedowierzania, jeśli chodzi o postępowanie, myślenie czy działanie bohaterów. Nieraz miałam takie swoiste poczucie, że to nie tak, że ona czy on powinni powiedzieć czy zrobić coś całkiem innego. Że oni tacy nie są, że to nie może być takie proste itp. itd.
Tak sobie myślę, kiedy ma się za sobą lekturę naprawdę wieeelu powieści obyczajowych, a co więcej – powieści w ogóle (również z tej ambitniejszej półki) to przychodzi taki moment, iż pewne rozwiązania przestają zadowalać. Są zbyt dobrze znane, nieco oklepane, niezbyt porywające.
Także mimo iż uważam, że Magdalena Majcher to pisarka z dużym potencjałem, o dużych możliwościach, to muszę i chcę być z Wami szczera – mnie ta powieść nie porwała. W pewnym stopniu, owszem, zadowoliła, ale jakoś specjalnie zachwalać nie mogę. Bywa. Nie trafiło. Jestem jednak przekonana, że książka „Wszystkie pory uczuć. Jesień” znajdzie swoje zwolenniczki. I myślę, że będzie ich całkiem sporo. Ja zaś będę z niecierpliwością wypatrywać kolejnego tytułu z serii – „Zimy”.

