Dni, tygodnie, miesiące… lata mijają – a oni ciągle swoje! Nikt nie odpuści. Nikt nie ustąpi. A zima nadchodzi. Że też jeszcze im się chce…
Jeżeli śledziliście wcześniej mojego bloga (jeszcze pod adresem: napieknej.wordpress.com), to na pewno wiecie, jak wielką miłością darzę sagę „Pieśń Lodu i Ognia”. George R.R. Martin wymyślił fabułę (oby tylko udało mu się ją zakończyć), która w połączeniu z jego stylem pisania i z jego upodobaniem do korzystania z niestandardowych rozwiązań (te kocham i paradoksalnie nienawidzę najbardziej), dała nam, czytelnikom, możliwość obcowania z czymś wspaniałym, totalnie absorbującym – majstersztyk.
To już prawie 20 lat, odkąd wydana została pierwsza część sagi – „Gra o tron”. I po tylu latach cykl ten zyskuje coraz to większą rzeszę fanów. Nie ma co ukrywać, że niemałe znaczenie miał/ma przy tym serial zrealizowany na jego podstawie. Wszak to dzięki jego popularności zrobiło się tak głośno o „Pieśni…”, jak i o samym Martinie. I bardzo dobrze! Ja również nie ukrywam faktu, że to od produkcji HBO rozpoczęłam swoją przygodę z Siedmioma Królestwami…. Nieważne jakimi drogami, ważne, by w ogóle na takie cudo trafić.
UCZTA DLA WRON
Piąta już część cyklu, „Uczta dla wron”, została podzielona na dwa tomy: „Cienie śmierci” i „Sieć spisków”. W sieci znalazłam wiele negatywnych komentarzy z tego powodu (a bo mógłby być tylko jeden tom, po co rozdzielać, tylko na kasę wydawnictwo jest nastawione itp.), niemniej ja nie narzekam. Książki o mniejszej objętości czyta się znacznie łatwiej, lepiej się je trzyma w rękach. Tylko cena okładkowa rzeczywiście może odstraszać, ale na szczęście są jeszcze sklepy internetowe, w których można je kupić znacznie taniej. W każdym razie książki prezentują się świetnie – zwłaszcza te w twardych oprawach.
…ale…
„Uczta dla wron”, wbrew oczekiwaniom po „Nawałnicy mieczy”, nieco spowalnia.
A wszystko dlatego, że Martin rozpisał się aż nadto i został zmuszony „przerzucić” co niektórych bohaterów do kolejnego tomu. W „Uczcie…” śledzimy więc dalsze poczynania: Brienne z Tarthu (jej wierność przysiędze, nawet w obliczu największego zagrożenia, jest godna podziwu), Samwella Tarly’ego (podoba mi się to, że, wbrew pozorom, staje się coraz odważniejszy, coraz pewniejszy siebie), Jaimego Lannistera (to, jak się wewnętrznie zmienia, sprawia, że nabiera coraz więcej cech – tak, tak – pozytywnego bohatera), Cersei Lannister (to, co się jej przytrafiło na koniec tej części – pewnie sama jest w wielkim szoku! Przecież wszystko tak sprytnie zaplanowała…), Aryi Stark (oj, ona mnie niepokoi najbardziej), Sansy Stark (dojrzewa dziewczyna, oj dojrzewa), Arianne Martell, Aerona Greyjoya, Areo Hotaha, Ashy Greyjoy, Arysa Oakhearta, Victariona Greyjoya oraz tych, z którymi ww. mają styczność. O tym, co działo się w tym samym czasie m.in. z Jonem Snow czy Daenerys Targaryen przeczytać możemy w „Tańcu ze smokami” (nie omieszkam tego uczynić, do czego również Was zachęcam).
Dzieje się w tej „Pieśni…”, oj dzieje. Wszyscy ciągle spiskują, serca mają przepełnione żalem, w głowach ich tylko chęć dokonania zemsty lub chęć posiadania największych tytułów, ziem, zamków… Kiedy to się skończy? Czy w ogóle jest na to szansa? Nikt już nikogo nie szczędzi, nikt nie ma siły i ochoty na przebaczenia… A wszystkim i tak grozi nadejście zimy i tego, co za murem. Czy ktokolwiek z nich bierze to w ogóle pod uwagę?
Niesamowicie łatwo było wsiąknąć w ten świat. Świat, o którego ocalenie ktoś musi się teraz postarać. Ja ciągle, być może naiwnie, wierzę, że Winterfell zostanie odbudowane, że stado wilków (mimo że pomniejszone) znowu się połączy i wspólnie zawyje na tych, co chcieli ich na zawsze rozłączyć. Że duch Neda Starka nie zaginie…
Uwielbiam i nic na to nie poradzę. Postacie w tej historii, w tym świecie żyją (choć czasem niezbyt długo ;)) i to mnie najbardziej przekonuje (postacie z krwi i kości). Absolutnie polecam!